Ostrożnie stąpam po wąskich stopniach, spoglądam na ściany, subtelnie ozdobione pięknymi zdjęciami wywołującymi u mnie bajkowe skojarzenia. Za mną i przede mną rozbrzmiewają przytłumione rozmowy, łowię czasami krótkie i jakoś tak ładnie okrągłe zdania. Serce bije miarowo, oddycham spokojnie i naturalnie – joga bez jogi... Na końcu schodów piwniczne pomieszczenie z małymi okienkami, w których od czasu do czasu, jak migawki z filmu, przesuwają się czyjeś sandały, którym towarzyszy ciche szurrr, lub drobne kroczki, których rytm wystukuje wysoka szpilka. Siadam, razem z czterdziestką, może pięćdziesiątką innych ludzi. Prawie wszyscy mają łagodne spojrzenia, są wśród nich młodzieńcy, ale i starcy, kobiety, dzieci i mężczyźni. Starsi z mieszaniną ciekawości i jakby lekkiego lęku na twarzach, młodzi trochę niezdarnie ukrywający przejęcie własną osobą. Jeszcze drobne przetasowania, uprzejme „przepraszam czy wolne?” i zapowiedź prowadzącej. Pierwsze zdanie nieco przydługie na jeden wdech, ale...