Sztuka rezygnacji






W początek zawsze wpisany jest koniec. Zawsze. Tak już jest. Nie zawsze musi to być koniec ostateczny, czasem to bywa po prostu koniec danego etapu i przekształcenie się go w inny. Czasem jednak bywa i koniec ostateczny, gdy kres wszystkiego i zanik. Jedną z największych moich życiowych lekcji, wynikających z kończenia się, jest sztuka rezygnacji. Odwagi rozpoznawania końca, odwagi nazywania go i pozwalania sobie odejść, komuś odejść lub czemuś wybrzmieć do cna. „Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”. No właśnie. Sztuka rezygnacji. Pożegnać. Coś. Kogoś. I siebie, jaką byłam w tym i życie jakie było z tym. Pożegnać i puścić i odejść. To nie jest czas fanfarów, to raczej nie jest czas ulubiony przez ludzi, ale to bardzo ważny i konieczny czas. Śmiem twierdzić, że życiozmienny.
Łatwiej jest kończyć, żegnać to, co nam ewidentnie szkodzi. Relacje, zawody, aktywności, nawyki, ludzi. Wówczas łatwiej kończyć i odchodzić. Wsparta o dowody na słuszność decyzji. O wiele trudniej żegnać to, co jest pozornie dobre, co nie robi ewidentnych krzywd z ogólnej perspektywy (jeśli takowa jest w ogóle). Trudniej żegnać to, co jest wygodne i bezpieczne. I wtedy właśnie sztuką jest rezygnować z tego w imię głosu ze środka brzucha, który szepcze, że czas iść, że czas ruszać w imię jakości, rozwijania mocy i skrzydeł. Trzeba dużej odwagi i zdolności szerokiego widzenia i trzeba pragnienia, by budować jakość nie tylko chwilową, ale celową, ukierunkowaną, ze świadomością swego powołania, właściwości i ścieżek rozwoju. Trzeba zdolności zadawania sobie pytania „kim mnie to czyni?” i trzeba odwagi, by zostać z samotnością i pustką oraz być może z niespełnionymi marzeniami. Bo za zachłannym zatrzymywaniem czegoś i kogoś zazwyczaj są wielkie marzenia, które usilnie chcemy sobie ulepić i wyrysować. Sztuką jest umieć zgodzić się na cenę rezygnacji, która z reguły jest ogromna i wyruszyć w imię jakości, nowego z całym ciężarem kosztów i z lękiem niewiadomego.
Jeszcze trudniej jest żegnać to, co się bardzo kocha lub kogoś, kogo się bardzo kocha. Wtedy trzeba siebie kochać bardzo, tak bardzo, by umieć działać na rzecz siebie, ponad poziomem chcącego serca. Wtedy trzeba mieć wielką wiarę, że zasługuję na więcej, podobnie jak ta osoba obok. Trzeba umieć docenić i uszanować fakt, że „z tej mąki chleba nie będzie”, choć tak bardzo jest droga naszemu sercu. Wtedy odchodzi się z plecakiem pełnym miłości, z którą nie wiadomo, co początkowo począć. Odchodzi się jednak właśnie w imię miłości, by miłość. By nie zmarniała, nie spsiała, nie stała się byle jaką papką naciąganą niespełnionymi marzeniami i wyobrażeniami. Sztuką jest umieć odejść w takich chwilach. Mieć siłę, by zająć się swoim poharatanym sercem, mieć miłość do siebie, by nie pozwolić sobie wracać w wówczas jeszcze większą bylejakość, mieć świadomość, że czasem musi być bardzo źle, by mogło być lepiej, że trzeba odciąć „mniej”, by mieć „więcej”. Trzeba mieć wiarę, wtedy zazwyczaj przez bardzo bolesne łzy, że zasługuje się na równocenną miłość i że serce jest pojemne, nie kocha raz, ani nawet dwa. Że miłość po prostu jest. Jest i już. Sztuka wielkiej rezygnacji. Większość ludzi zostaje, opiera się na złudzeniach, marzeniach, na lęku i na potencjale „że mogłoby być”. Większość ludzi wybiera cierpieć po trochu, codziennie, całe życie, niby nie dojmująco, a jednak wystarczająco, by umierać za życia. Rezygnacja z tego, co nie służy, choć to kochasz jest aktem miłości do siebie. Jednym chyba z największych. Wtedy boli strasznie i jest tak, jakby ktoś na siłę amputował Ci serce…, jednak nie boli całe życie i pozwala być za życia mocno żywym. Choć na chwilę zalicza się swoją śmierć. Gdy się przejdzie taką śmierć z aktu własnej woli – buduje się bardzo silne swoje życie. Wielką moc, która nie pozwala nurzać się w bylejakości, ani rozmieniać się na drobne. Wtedy idzie się dalej, wiedząc, że można przejść wszystko i znów się odradzać, z siłą i mocą. Bo w każdy początek wpisany jest koniec, a każdy koniec niesie początek. Cykle życie-śmierci-życia.
Decyzja o końcu, o rezygnacji, o uwalnianiu i siebie i tego czegoś/kogoś niesie za sobą pożegnanie. Pierwsze przeżywam wsobnie. Opłakuję, doceniam, przytulam, ostatni raz doświadczam, zapamiętuję, pozwalam sobie w sobie odejść. Drugie przeżywam z tym czymś, kimś, kiedy padają słowa o decyzji oraz słowa pełne miłości, wypełnione wdzięcznością za to, co było i po co było i życzliwością na najbliższe, już osobne dni. Czasem druga strona ma na nie miejsce, czasem nie. I to też jest normalne, a miłość i szacunek jest tym, co pozwala to ze zrozumieniem wytrzymać. Bo przecież to, co żegnamy lub ta osoba, którą żegnamy – świadczy o nas. Było/była z naszej woli i wyboru i stanowi część nas. Aktem bezmiłości i braku szacunku do siebie jest plugawienie tego, co było.
Spójnikiem jest wszędzie miłość. To z niej rodzi się początek wszystkiego i o ironio - z niej rodzi się koniec. I to miłość kształtuje jakość pożegnania. 


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Dopełniając siebie

Tak płynie życie...

Jesienna droga.