KONIEC
Na końcu nie ma fanfarów. Choć można czuć
ulgę. Fanfarów jednak raczej nie ma.
Na końcu jest koniec.
Jest i początek, ale on przychodzi potem. Jak
koniec wybrzmi swą mocą.
Na końcu jest po prostu koniec.
I wszystko lub wiele z tego, co było -
przestaje być. Przekształca się nagle. Zmienia.
To, co wiązało – nie wiąże. To, co było
wspólnym celem – nie jest. Wspólny kierunek przestaje istnieć.
Na końcu się mijamy. Mijamy się, by się
rozejść.
I choć początek, który się wkrada może być
cudowny – to koniec ma zawsze wpisaną w siebie stratę. Ma koszty. Ma cenę.
Na końcu tracimy.
I na końcu zyskujemy początek.
Na dużych końcach jednak – ta świeżość
początku – przychodzi później, dopiero gdy opadnie to, co związane z końcem.
Miałam kilka
ważnych końców w swoim życiu. I to są dojmujące, prze-ważne wydarzenia. W
znacznej mierze zbudowały mnie obecną i moją moc osobistą. Nie było jednak tak
w chwili końca. Wtedy rozwalał mi się świat lub sama go swoją decyzją
rozwalałam. Kończyłam to, co było. I wystawiałam się na zniesienie braku. A
potem pustki.
Na brak relacji,
gdy koniec dotyczył właśnie relacji; na uczucia, które nie kończyły się razem z
decyzją końca i z którymi coś trzeba było począć; na rzeczy i miejsca
przypominające miniony świat, wciąż obecne, choć ten świat już nie istniał; na
reakcje ludzi dotychczas bliskich, których ów koniec poruszał; na stratę
relacji; na lęki, które wypełzały wtedy stadnie; na pytania, które pukały do
mnie; na moje „nie wiem”; na samotność, na ból, na tęsknotę; na urzędowe sprawy
do załatwienia; czasem na uczucie niesmaku; na przeżycie tego, że świat się bez
nas, bez tej naszej relacji nie kończy; na przeżycie tego, że nie jest się
jedyną i że jest się zastępowalną.
Jakkolwiek początek
przyszedł potem piękny, to było to dopiero potem, po tym, jak koniec brzmiał
łzami lub ciszą.
Na końcu bowiem
jest najpierw koniec.
Na końcu też są
czasem zdziwienia, że już nie jest tak, jak było, że ktoś nie ma tej sympatii,
co miał, że nie traktuje nas w sposób, w jaki zwykł. Na końcu są złudzenia i
zdziwienia, zadziwienia, wynikające ze zmiany kształtu relacji, spraw, rzeczy.
Nie można się spodziewać, że przecinając wspólną drogę – będziemy dalej szli,
jak dotychczas. Tylko inaczej :-)
Koniec jest końcem.
Nawet ładnie pożegnany. Jest końcem. I już.
Kończyłam też
projekty i sposoby życia. I było podobnie. Mniej emocjonalnie, bardziej
wyrachowanie. Decyzja, rozmowa, uprzedzanie o decyzji zmiany; przeżycie tej
niewygody, która zwiastuje, że wszystko się zmieni; przeżycie związanej z tym
zmiany relacji, dystansu; domykanie spraw, by się rozliczyć z obiecanego;
koszty po obu stronach i rozłączenie dotychczas współistniejących światów. To,
co było codzienne, w kontakcie, połączone, bliskie – pewnego dnia po prostu
rozluźniało uchwyt. Kończył się wspólny odcinek drogi. Domknięte zostawało to,
co było umówione i … ktoś szedł w swój nowy świat; a ktoś zostawał w starym
świecie, który stawał się w jakiś sposób nowy – bo już bez tego, kto odszedł.
Koniec.
Trzeba wiele
miłości do siebie, by mądrze przeżyć koniec. By uszanować decyzję o końcu, by
nie szarpać ran bez końca, by pozwolić
się sobie wygoić, by zgodzić się na naturalność pustki, by przeżyć, co do
przeżycia tak, by było to budujące, a nie rujnujące. Trzeba wiele miłości na
końcu. By nie szargać tego, co było, gdy pójdzie się już w świat dalej.
Zawsze mnie
zasmucają i zadziwiają ludzie, którzy plugawią swoich byłych partnerów i byłe
związki (pracę, aktywności, to, z czym byli związani, a co zostało zakończone).
Zawsze mam poczucie, że plugawiąc – plują na siebie samych i dewastują się,
odcinając siebie od siebie. Przecież to, co skończyło się – było częścią nich.
Z ich wolnej woli. I nadal jest tą częścią. Dlatego – na końcu trzeba ogromu
miłości. By szanować to, co było, a co się skończyło. Ludzi, z którymi już nie
jesteśmy, a z którymi byliśmy; nasze wspólne związki, naszą historię, której
już nie ma w teraźniejszości, a która wciąż nas stanowi; miejsca, w których
żyliśmy, byliśmy, zostawialiśmy ślad. To, co było – jest opowieścią o nas; jest
częścią nas.
To, co było –
kończy się jedynie w wymiarze realnym, a jest w nas - na wieczność budując nas.
Nasza historia. I nasze podwaliny do dalszego rozwoju.
Na końcu zatem – w
mojej optyce – potrzeba wiele miłości. Nie tylko do siebie i dla siebie, ale
dla tego, co było i dla tego, kto był. By zrozumieć potrzebę osobności, by
wytrzymać rozejście i nie wracać w nieskończoność, szarpiąc rany; by pozwolić
temu, kto odszedł i temu, co odeszło – budować swój świat w swoim własnym
poczuciu szczęścia, by umieć wysyłać temu, kto był lub co było ciepło; by być wdzięcznym
za wspólny kawałek drogi i za to, kim nas uczynił.
Na końcu potrzeba
wiele miłości.
I wtedy rodzi się
dobry, prawdziwie dobry początek.
Nowa jakość w nas.
Nowa jakość życia. Głębsza mądrość. Głębsze życie.
Wtedy rodzi się
prawdziwy początek.
Bo wtedy nasza
prawdziwość – rodzi wewnętrzną czystość. I rodzi przestrzeń. Przestrzeń, którą
wypełnia prawdziwe nowe. Nowa jakość.
Inaczej – rodzą się
powielania tego, co było, tylko w innym opakowaniu. Pod innymi pozorami. Żaden
początek. Zwykła iluzja, która ma zakryć to, co nie przeżyte, nie domknięte.
Koniec jest zawsze
najpierw końcem.
Potem jest początek.
Jeśli – koniec był
prawdziwy, domknięty, przeżyty i zostawia czystość i szacunek.
Inaczej – to
iluzja, budowana na złości i zawiści, żaden początek.
_________________________
Nasza wędrówka w
blogu SixForLife dobiegła końca.
Już teraz wiem, że
zmieni się wszystko.
Relacje, które były
– będą inne.
Ten blog nas
łączył.
Pikał sygnałami
telefon na wspólnej, tajnej fejsbukowej grupie. Byłyśmy w stałym kontakcie. W
stałym wsparciu i towarzyszeniu sobie. Obecne ze sobą. Nawet jeśli nie miała
któraś czasu rozmawiać – zawsze mogła choć napisać. Zabiegana rzeczywistość nam
w tym nie przeszkadzała. Miałyśmy wspólne sprawy, wspólną przestrzeń i wspólny
cel.
Ten blog wiązał też
każdą ze sobą samą. Zaglądałyśmy w siebie, by napisać wybrany temat.
Nurkowałyśmy w siebie głębiej w codziennościach życia. Stanowił okazją do
zatrzymania się i pobycia z tym, co
ważne. Ze sobą.
Jak będzie teraz?
Nie wiem. Nie tak. To już się skończyło. Dziś – po raz ostatni siedzę ze sobą w
ciszy mieszkania i piszę tekst na bloga.
Nie wiem, jak
będzie, wiem, że nie tak, jak było. Za to, co było – bardzo dziękuję. Za bycie
razem właśnie, za wspólne tworzenie, za wspólne zaangażowanie i wysilanie się,
szczególnie, gdy się nie chciało, za możliwość wglądu w siebie, za okazję do
pisania. Za możliwość czytania Was i czerpania z Was. Dziękuję.
Ten blog nie
skończył się „ładnie”. Choć finalnie zakończył się bardzo dobrze. I ten koniec
mnie dużo nauczył. Bardzo dużo nauczył. Znów okazało się, że potrzeba na końcu dużo
miłości. Do siebie i do tych osób, z którymi się szło wspólny kawał drogi. Dużo
miłości, by zrozumieć i przejść rozstanie i nadal pozostać w bliskości. Z
szacunkiem.
To dobry koniec. To
dobry blog był. To dobry czas był. I teraz nowy przed każdą z nas i przed nami.
Za wspólną drogę –
dziękuję. Za współbycie i współtworzenie oraz towarzyszenie sobie w
codzienności – dziękuję. Za okazje do pisania – dziękuję. Za „nieładny koniec”
i jego piękne rozwiązanie – dziękuję. Za początek, który przede mną i przed
nami – dziękuję.
I tym, którzy nas
czytali – dziękuję.
Wysyłam nam
wszystkim miłość i ciepło.
La Vida
Komentarze
Prześlij komentarz