Życiodajne chwile
Zadanie wymyślone przez dziewczyny: obserwacja swoich 10 dni życia i sprawdzenie ile w nich radości oraz co ją daje – to wymarzone zadanie w momencie nad wyraz zabieganego i zapracowanego życia. Wymarzone i trudne. Bo oto nagle trzeba w jakiś sposób się zatrzymać, zwolnić, zobaczyć, pobyć, ucieszyć się. I w tym – o ironio – jest prosty przepis na dar w zarobieniu dnia codziennego.
Czas i przestrzeń.
Wolność od zadań, kalendarza i zegarka. To moja radość największa.
Poza-kalendarzowe i poza-zegarkowe czas i przestrzeń.
W tej czaso-przestrzeni nie ma żadnego muszę, nie ma trzeba, nie ma dedlajnów, nie ma ciśnienia i nie ma presji. Nie ma żadnej konieczności czegokolwiek. Nie trzeba być jakąś. Bo w tej czasoprzestrzeni wystarczy po prostu być. Po prostu.
Przedwczoraj siedziałam około 21 na jednej ze starówkowych ławek. Czekałam na narzeczonego, który miał podjechać i zabrać mnie po całym, wielogodzinnym, bardzo intensywnym dniu pracy. Wymięta tym dniem i jego intensywnością siedziałam na ławce. Przez moją głowę przegalopowała myśl, że się spóźnia i że miał być 10 min temu, a dopiero dzwonił, że wyjeżdża; za tą myślą stał skrawek złości, którą … na szczęście zauważyłam i … którą na szczęście odpuściłam. „I co z tego” – pomyślałam – „spóźnia się, a ja mam siebie, tę chwilę i ławkę”. I wszystko się zmieniło. Nagle zauważyłam, jak jest cudownie ciepły wieczór. Jak pachnie. Niechlujnie i bardzo swobodnie rozmościłam się na ławce, miałam czas by oprzeć głowę o drewniane szczebelki, jak o cudowną domową kanapę. I było mi z tym niewymownie dobrze. Pomyślałam obrazami – o tym, jak ta chwila jest piękna z boku – swobodna, luźno rozłożona ławkowo kobieta, powietrze, zapachy i wieczór. Ładne to. Dobre to. Na ławeczce obok siedział około pięćdziesięcioletni mężczyzna z zapewne czteroletnią córeczką. Siedział spokojnie, czasem robił swoje w telefonie, stale jednak był uważny na małą. Ta z kolei biegała wokół jego ławki, kuląc się za szczebelkami i wołając „tato, tato, szukaj mnie proszę”. I wtedy ten mężczyzna spokojnym, ciepłym tonem zaczynał całą plejadę słów-poszukiwaczy – „ojejej, gdzie jest moja mała córeczka, gdzie ona jest…., może jest za listkiem, może za ławką…”, wcale nie ruszając się z ławki, a mała szczęśliwa dygotała za szczebelkami, by później wyskoczyć i dać się odnaleźć i znów pobiec za jakiś kamień, czy listek. A ja miałam czas to zobaczyć, miałam czas, by to obserwować. Nie przerywając ławkowego lenistwa i kąpieli w wieczornych zapachach – miałam czas się tym zaciekawić i zebrać z tego szereg życiowych fajności. I to było dobre. Z ławkowego siedzenia pamiętam też trawy. Dokładnie pamiętam, jaką miały długość i smukłość i jak pięknie, tanecznie kołysały się w lekuchnym wieczornym wietrze. Trawy. Jak smukłe tancerki na rabatce miejskiej. Nad nimi była wierzba, ogromna i rozłożysta. Prześledziłam chyba każdy większy konar, zaciekawiając się, jak wypychała swoje ramiona rosnąc; jak mieściła się w świecie i sobie, by móc łapać jak najwięcej słońca. Gapiąc się na jej konary, z ciekawością dziecka rozmyślałam o tym jak to wszystko mądrze działa, by jak najpiękniej korzystać z życia i tym samym rodzić życie. Tego ławkowego chwilo-wieczoru odkryłam, że długie kłącza wierzbowe to stare drzewowe włosy. Wcześniej nie-myśląc-myślałam, że wierzba ma po prostu długie kłącza i już. A tej ławkowej chwili dostrzegłam, że na czubku rosną świeże, króciutkie jeszcze kosmyki, zupełnie podobne do odrastających włosów. Sztywne, sterczące bez lejącej giętkości wyrośniętych, długich włosów. Ha! Tego nie wiedziałam. Taki banał, a ucieszył mnie bardzo. I miałam czas go zauważyć. To wszystko trwało 15 minut, może 18. A ja zauważyłam miłość i kształt relacji między ojcem i córką, podejrzałam ich ciepłe, codzienne życie i ucieszyłam się nim, zapamiętałam piękno smukłych traw i ich roztańczoną gibkość, odkryłam sterczące kosmyki wierzbowych włosów i odkurzyłam liryczność w sobie. Wyciszona, napełniona, naładowana, wrażliwa na życie wsiadłam do auta, gdy przyjechał po mnie narzeczony. Kilkanaście życiodajnych chwil, które pamiętam wyraźnie do teraz i których pamięć nawet teraz mnie karmi. To nie była wycieczka na Rodos, żadnych spektakularności, a jednak miała w sobie cały pakiet życiodajnych darów. All inclusive. Czas i przestrzeń bez zegarka, wyrwane z kalendarza obowiązków. A w nim zwykłe bycie. I wolne, luźne serce.
Zadanie obserwowania się i wyłapywania momentów radości zaprogramowało mnie cudnie na uważność na to i troskę o to. Doładowało mnie samym faktem dostrzegania, ale również indukowania radości i sytuacji ją rodzących. Poszukiwania radości. Cudowne zadanie. Życiodajne. W moich 10 dniach było wiele fajności. Strzelałam z łuku, tańczyłam z siostrzenicą na znalezionej scenie w parku, łaziłam po bunkrach, rozmawiałam ze znajomą długo i głęboko, prowadziłam ciekawe spotkania, pływałam rowerem wodnym, wgapiałam się w jeziorny zachód słońca, tańczyłam, kochałam się z bliskością, pracowałam z werwą twórczą, pracowałam długo i owocnie, siedziałam na ławce gapiąc się na trawy i wierzbę. Niektóre z tych fajności były zaplanowane, inne mniej lub wcale. Każdą jednak łączył ten wspólny moment – swoistego zatrzymania w sobie, zatrzymania, które mościło przestrzeń na bycie, na doświadczanie, na zauważanie, na sycenie się chwilą i na zapamiętywanie jej. W tych momentach nic nie musiałam, nie było żadnych od-do; w tych momentach po prostu byłam. Swobodna, naturalna, otwarta, chłonąca i wdzięczna. I ta wrażliwość ciekawego serca, którą rodzi czas bez zegarka - ona karmi człowieka we mnie. Bardzo. Najbardziej. Szukając radości, skupiałam się niej, znajdywałam ją i pomnażałam ją, łakomie tworząc do niej okazje. Pamięć o poszukiwaniu radości, była kluczem do jej rodzenia w zabieganiach dnia codziennego. I to jest dobre. Życiodajne. I zapisuję sobie to zadanie jako kurację długoterminową :-)
Dziękuję dziewczyny za temat bloga!
La vida
Komentarze
Prześlij komentarz